Laos to kraj w Azji Południowo-Wschodniej. Jego stolicą jest Wientan, a najbardziej popularnym miastem Luang Prabang. Główną rzeką zaś Mekong. Laos graniczy na północy z Mnajmą (Birmą) i Chinami, na wschodzie z Wietnamem, na południu z Kambodżą, a na zachodzie z Tajlandią. Jest to jeden z najmniej popularnych krajów, które do tej pory odwiedziliśmy.
O Laosie mówi się, że to taka Tajlandia sprzed 30 lat. I coś musi w tym być, bo nasze pierwsze skojrzenie tutaj było właśnie z Tajlandią.
Walutą tutaj jest kip latoański (1zl ~ 5200 kip).
Jak dostać się do Laosu?
Nie jest to takie całkiem proste, gdyż nie ma bezpośrednich lotów z Polski do Laosu. Najprostszym sposobem jest transport z innych państw azjatyckich. My dolecieliśmy tutaj z Hanoi liniami Vietnam Airlines, a za bilet zapłaciliśmy ok. $175 za osobę, ale rezerwowaliśmy ten lot tylko z kilkudniowym wyprzedzeniem. Jest też opcja dla śmiałków – bus z Hanoi, który jedzie ok. 26h 🙂
Dlaczego warto odwiedzić Luang Prabang?
Luang Prabang do roku 1975 było stolicą kraju. Znajduje się ono na prawym, wysokim brzegu rzeki Mekong, w miejscu ujścia rzeki Nam Khan. Miasto otoczone jest zbudowanymi z wapienia wzgórzami sięgającymi 600m wysokości, w centrum miasta zaś znajduje się malownicze wzgórze Phu Si. Miasto zostało wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO w 1995 roku. Na terenie miasta znajduje się cała masa świątyn buddyjskich, a tuż po przybyciu tutaj można poczuć tę spokojną atmosferę zen.
Nie znajdziecie tutaj głośnych imprez, a przyjeżdżając tutaj od razu poczujecie ten chill, spokój i ciszę. Nikt tu na nikogo nie trąbi, a na drogach panują zasady! Cóż za miła odskocznia po chaotycznym Wietnamie 🙂
Co trzeba zobaczyć w Luang Prabang?
Samo miasteczko jest dosyć spokojne, ale jest kilka miejsc do których warto się udać. Okolice Luang Prabang także obfitują w ciekawe miejscówki… Co więc tutaj robić?
Wybrać się o świcie na ceremonię rozdawania jałmużny mnichom
Każdego ranka o wschodzie słońca ulicami Luang Prabang przechodzi kilkuset mnichów, którym mieszkańcy rozdają jałmużnę – najczęściej jest to ryż. Mnisi nie mogą posiadać nic prócz swoich szat do ubrania, a posilać muszą się tym, co dostaną w podarku od ludzi. Rytuał ten jest doprawdy magiczny, choć… turystyka mocno zaczyna go psuć. Szczerze radzimy unikać obserwacji rytuału z ulicy Sisavangvong Road, gdyż to co tam się dzieje to prawdziwy cyrk!
Jeśli chodzi o mnichów i nasze obcowanie z nimi, to panują tutaj twarde zasady co wolno, a czego nie wolno. Między innumi kobiety nie mogą dotykać mnichów, nie można robić im zdjęć bez pozwolenia, należy zachować odpowiedni dystans i tak dalej… Jako jałmużnę należy dawać im tylko wyselekcjonowany ryż. Tablice informacyjne wiszą w mieście w wielu miejscach, jednakże grono turystów nic sobie z nich nie robi. Byliśmy świadkami, gdy niektórzy przykładali swoje kamery wręcz do twarzy mnichów, byleby zrobić sobie „fajne zdjęcie”, albo kupowali od lokalnych handlarek słodycze (o zgrozo!), które dawali potem mnichom.
Sami staraliśmy się stać na uboczu i dyskretnie obserwować rytuał, jednakże po chwili sami zaczęliśmy czuć się zażenowani zachowaniem innych turystów i tego, że sami w tym cyrku w jakiś sposób bierzemy udział! Zdecydowaliśmy się odejść dwie przecznice dalej, gdzie mogliśmy z dystansu obserwować mieszkańców miasta, którzy dają mnichom jałmużnę i to zmieniło wszystko. Podniosła atmosfera, cisza, śpiew ptaków o świcie…
Powyższe przykłady tylko dają nam do zrozumienia, jak bardzo rozwój turystyki wpływa negatywnie na lokalne zwyczaje i zwyczajnie niszczy stare tradycje. Zdecydowanie potrzeba więcej edukacji w tym temacie. Każdy chce obserwować coś, czego nie znamy, każdy chce wziąć w tym udział, czy zrobić sobie zdjęcie na pamiątkę. To jest normalne. Ale szanujmy czyjeś tradycje i nie wchodźmy na czyjś teren z butami. Sami byśmy sobie przecież tego nie życzyli, prawda?
Wybrać się do kilku świątyń buddyjskich
A jest ich tutaj całe mnóstwo. Wait Mai, Wat Xieng Thong, Wat Manorom, Wat Siphoutthabat Thippharam, czy Wat Paphaimisaiytaram to tylko przykłady kilku z nich. Luang Prabang to miasto bardzo religijne, świątynie można spotkać na każdym kroku. Są one piękne i majtestatyczne, ale znowu podkreślę – należy pamiętać o odpowiednim ubiorze i zachowaniu na ich terenie! Spodnie/sukienka za kolano, kobiety muszą mieć zakryte ramiona, a na terenie świątyni należy zachować powagę i ciszę.
Odwiedzić Muzeum Narodowe
Wstęp kosztuje 30 tysięcy kip, a na jego terenie możemy podziwiać Kaplicę Królewską – Hor Prabang (Haw Pha Bang), wybudowaną w 1969 roku, a także Pałac Królewski. Pałac ten mocno różni się od innych pałaców królewskich w których byliśmy, ponieważ oprócz imponujących korytarzy i sali bankietowej sprawia wrażenie dosyć… skromnego. W środku pałacu nie można niestety robić zdjęć.
Znaleźliśmy w nim jednakże polski akcent. Otóż duża część muzeum to wystawa prezentów otrzymanych przez Laotańczyków od innych narodów. Najwięcej prezentów dostali oni od Francji, Chin, czy Japoni. Znaleźliśmy tam jednakże również mały Szczerbiec, miecz koronacyjny Królów Polski, podarowany przez nasz naród Laosowi.
Wybaczcie jakość, ale zdjęcie robione z ukrycia 🙂
Wejść na wzgórze Phu Si
Wzgórze to liczy sobie ponad 150 metrów, a z jego szczytu możemy podziwiać widok na miasto i rzekę Mekong. Jego wzbocza usiane są świątyniami i posągami buddyjskimi, a jego szczyt wieńczy wzniesiona w 1804 roku stupa That Chomsi, do której prowadzi ścieżka licząca 355 kamiennych stopni. Nie lada wyzwanie wdrapać się tam w 30 stopniowym upale, przygotujcie dużo wody! 🙂 Polecamy to miejsce na magiczny zachód słońca!
Wejście kosztuje 20 tysięcy kip i uwaga – zahcowajcie bilet na później, jeśli odwiedzacie wzgórze w dzień, bo przyda Wam się ponownie na zachód słońca 🙂
Wybrać się na spacer po Sisavangvong Road
To główna ulica w Luang Prabang, przy której wieczorem znajduje się nocny market, a w dzień możemy wejść do jednej z licznych kawiarni i restauracji. Przy ulicy znajdziemy sporo budynków z zabudową francuską, kolorowych okiennic i drzwi, no jest bardzo uroczo!
Zobaczyć wodospad Kuang Si
Znajduje się on jakieś 30km na południe od Luang Prabang i jest to jeden z piękniejszych wodospadów jakie widzieliśmy. Wszystko za sprawą skał, po których woda spływa w różnych kierunkach, a także koloru wody. Cząstki wapieni zawierające dużą ilość węglanu wapnia zebrane po drodze odbijają światło, dzięki czemu woda ma oszołamiający turkusowo-błękitny kolor.
Wybraliśmy się tam skuterem, który wypożyczyliśmy za 150 tysięcy kip (ok. 7 USD).
Wodospad ma kilka poziomów i jest kilka miejsc, w których można popływać. Najlepiej odwiedzić to miejsce przed godziną 12, gdyż później dzieje się tu armagedon – każdy chce zobaczyć ten cud natury i jest bardzo, bardzo tłoczno.
Przy wejściu na teren wodospadu znajduje się Centrum Ratunkowe Niedźwiedzi. Można znaleźć tam grupę czarnych niedźwiedzi azjatyckich, zwanych także księżycowymi. Tablice informacyjne i liczne obrazki informują nas o tym, że niedźwiedzie zostały odebrane z rąk kłusowników i nielegalnych przemytników, którzy trzymali je w okropnych warunkach. Teraz w końcu mają duży wybieg, gdzie mogą odpocząć…
Ale zaraz, zaraz… Czy ma sens wyciąganie ich z maleńkich klatek tylko po to, by wsadzić je do większych wybiegów? Ponadto na terenie należącym do Kuang Si znajduje się bardzo dużo tablic mówiących o ekologii, zrównoważonym życiu i ochronie środowiska. Kilka metrów dalej jednakże znajdujemy reklamy firm oferujących jazdę na słoniach. Wyczuwacie tę hipokryzję?
Mimo wszystko teren wokół wodospadu jest bardzo malowniczy i można tu odpocząć. Dostępna jest tu trasa trekkingowa, można też wspiąć się na sam szczyt wodospadu. Trasa ta jest bardzo ciężka i bez odpowiedniego obuwia niebezpieczna (wiemy, co mówimy, na na naszych oczach kilka osób wywinęło orła). Brak barierek, jakichkolwiek zabezpieczeń i bardzo śliskie skały. Na górze wodospadu można popływać, ale to by było na tyle.
Koszt odwiedzenia wodospadu to 25 tysięcy kip.
Weszliśmy jednakże dalej, gdzie znaleźliśmy znak informujący nas o trasie do kolejnego, wspaniałego miejsca!
Wejść do jaskini Paleisy
Tak naprawdę to znaleźlismy wiele jej nazw: Paleisy Cave, Lue Si Cave, Phaluesee Cave – co znak, to inna nazwa. W google maps jej nie znajdziecie, trzeba iść przez dżungę za znakami. Nie słyszeliśmy o niej wcześniej. Trasa prowadziła dżunglą, jakieś 3km, a więc dłuższą chwilę trzeba było iść. Po drodze nie miajaliśmy totalnie nikogo. Myśleliśmy nawet o zawróceniu, ale co tam – spóbujmy! Po dotarciu na miejscu na krzesełku przy stoliczku siedział pan, który zażądał od nas 15 tysięcy kip od osoby, po czym dał nam latarki w dłoń i powiedział „bye”.
Ale jak to – latarki? To tam będzie aż tak ciemno? 🙂 Przed wejściem przywitały nas standardowo posągi Buddy, po czym zanurkowaliśmy w ciemność i jazda. Droga była całkiem długa, zero żywej duszy, tylko my i nasze latarki. Szliśmy tak i szliśmy, w końcu natknęliśmy się na mokry fragment i kolejne posągi Buddy. Dalej, dalej, dalej… Coraz wężej, coraz zimniej. Oddech trochę przyspieszał. W końcu dotarliśmy do końca! Kolejne Buddy!
Była to jedna z najfajniejszych jaskiń jakie odwiedziliśmy, bo byliśmy tam sami, było dosyć „strasznie” i była bardzo długa.
Odwiedzić restaurację w pobliżu jaskini
Nazwy Wam nie podam, bo nie istnieje. Jest tylko znak „restaurant”, za którym trzeba podążać. W istocie jest to domek w samym sercu dżungli, gdzie właściciele gotują w wielkich garach, używając „prymitywnych” metod takich jak dwa drewienka i ogień. Prądu nie ma, zaledwie kilka baterii słonecznych. Jest za to kilka bambuskowych domków, gdzie można odpocząć, rzeczka, w której można się popluskać i huśtawka. Tak wyobrażaliśmy sobie Laos. Dziki, pusty, nieodkryty…
Wypić kawę w kawiarni na polach ryżowych
W drodze z wodospadu do Luang Prabang mijaliśmy takich kilka. Postanowiliśmy zatrzymać się w jednej z nich (Sam Na Cafe Restaurant) i powiem Wam jedno – była to najfajniejsza knajpa ever! Leżysz sobie w bambusowym domku popijając kawkę (piwko, lub soczek), jedząc smaczne noodle, a wokół tylko wzgórza i pola ryżowe. Niesamowicie spokojne miejsce.
Spacer nad brzegiem Mekongu lub rejs łodzią
Na brzegu rzeki znajduje się całe mnóstwo uroczych kawiarenek i restauracji, gdzie można usiąść i odpocząć. Panuje tu iście sielska atmosfera. Można też wskoczyć na łódkę i połynąć w rejs.
Laotański masaż
Godzinny masaż kosztuje tu jedynie 3 USD i jest nieziemsko relaksujący. Próbowaliśmy już masaży w innych krajach Azji Południowo-Wschodniej i jak do tej pory lepszy był tylko tajski (wiadomo :)). My wybraliśmy lokal do którego były nawiększe kolejki, co świadczy zazwyczaj o dobrych usługach. I nie zawiedliśmy się. Masaż był rewelacyjny, a po wszystkim dostaliśmy ziołową herbatkę z olejkami eterycznymi. Polecamy Wam to miejsce. Niestety nie znajdziecie go na Google Maps, ale znajdziecie bar, który jest tuż obok, a nazywa się Icon Klub. Potem już kierujcie się zdjęciem poniżej.
Lokalne markety
Znajdziemy w mieście poranny, jak i nocny market. Zjemy coś dobrego, lub zakupimy pamiątki, odzież, plecak, czy inne przydatne rzeczy. Ceny są bardzo przyzwoite, a ludzie bardzo sympatyczni. Nie ma naganiaczy, nikt Cię do niczego nie zmusza, wszyscy są mili. Mogłoby być lepiej? 🙂
Ciekawą rzeczą jest, że na nocnym markecie możemy zakupić biżuterię i inne przedmioty wykonane z pozostałości po bombach, które zostały zrzucone na Laos w latach 1964-1975 przez USA.
Amerykańskie bombardowania Laosu były częścią tajnej próby CIA odebrania władzy komunistycznej Pathet Lao, grupie sprzymierzonej z Wietnamem Północnym i Związiem Radzieckim podczas wojny w Wietnamie.
Warto tutaj zaznaczyć, że Laos, mimo że był oficjalnie krajem neutrealnym, to stał się jednak polem bitwy podczas zimnej wojny pomiędzy USA, a Związkiem Radzieckim. Amerykańskie bombowce zrzuciły na Laos ponad dwa miliony bomb – to więcej, niż wszystkie bomby zrzucone podczas II wojny światowej razem wzięte! Laos jest więc najbardziej zbombardaowanym krajem w historii.
Oprócz powyższych, jak to w Azji, na markecie dostaniecie także wino z węża, a jak!
Lokalne (i nie tylko) jedzenie
Zauważyliśmy w knajpach sporo tajskich dań, a jako że jesteśmy fanami tajskiej kuchni i Laos jest w sumie sąsiadem, czym prędzej pospieszyliśmy z zamówieniem tajskich potraw. Jakież było nasze zdziwienie, gdy dostaliśmy PRAWDZIWE TAJSKIE JEDZENIE! Musielibyście widzieć nasze miny! Mega wyczucie smaku, jedzenie doprawione, no pycha! Laotańskie przysmaki takie jak Laap (siekane mięso z liśćmi limonki, miętą i bazylią), czy lokalna Noodle Soup – też dawały radę. Choć przyznam szczerze, wracaliśmy częściej do tajskich opcji 🙂
Luang Prabang przypadło nam gustu od pierwszej naszej minuty w tym mieście i tak pozostało do końca. Zastanawia nas tylko jedno… Skoro w jednym z większych miejsc kraju jest tak spokojnie, to co będzie dalej? 🙂
0 komentarzy